Jako jeden z nielicznych festiwali organizowanych w czasie pandemii, Le Guess Who? w tych niepewnych czasach zakończył się zwycięsko. Sprawny organizacyjnie, z urozmaiconym programem, pozytywnie odczarował wizerunek dzisiejszych festiwali.

Zdjęcia: Jakub Knera

>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<

>> Read in English <<

Madiha Abu Laila, gdy tylko wejdzie na niską scenę, od razu zaczyna śpiewać. Donośny głos rozchodzi się po Jacobikerk, protestanckim kościele, którego początki sięgają XIII wieku. Dołączają do niej kolejne wokalistki, w reszcie rytm narzucają uderzenia w obręczowy bęben mazher. To od niego Mazaher wzięli swoją nazwę – grają w Europie po raz pierwszy od 15 lat. Madiha stara się namówić publiczność do wspólnego tańca, ale słuchacze i słuchaczki z pierwszych rzędów są nieśmiali.

Może to dlatego, że nie do końca wiemy co się dzieje? Drugiego dnia festiwalu Le Guess Who? wieczorem holenderski rząd wprowadza obostrzenia, które będą obowiązywać od kolejnego dnia. Przede wszystkim jednak jesteśmy świadkami zar, rytuału łączącego polirytmiczne bębnienia i zaśpiewy. Podczas niego kobiety w Egipcie zbierają się, aby pogodzić duchy, oczyścić się z chorób i dolegliwości. Nie jestem pewny: słuchać czy tańczyć? Jeden z muzyków wywołuje aplauz, gdy tańczy, grzechocząc pasem zrobionym z muszelek. Polifoniczne wokale gęstnieją pod sklepieniem, teksty kolejnych pieśni są powtarzane mantrycznie. Kolejny z muzyków sięga po tamburę, rodzaju sześciostrunowej liry; gra rytm i nieśmiałość ulatuje – po chwili, w końcu, wszyscy tańczą na posadzce. Dłużej usiedzieć się już nie da. Przekazywania z pokolenia na pokolenie egipska tradycja, zyskuje na festiwalu w Utrechcie nowy kontekst. Grana i słuchana jakby jutra nie było, a może po to, żeby przepędzić pandemiczną niepewność i kolejną falę wzrostu zachorowań.

Wciąga mnie ta historia, w ostatnim utworze tańczę w samej koszulce, chyba po raz pierwszy, odkąd zapanowała pandemia. Na koncercie potrzebuję historii. Muzycznej opowieści, która wciągnie mnie swoją dramaturgią. Koncert Mazaher to najważniejszy dla mnie moment na Le Guess Who? Wciąga mnie surowość tego występu, jego autentyczność, ale i fizyczny wymiar samego tańca, który jest w tym momencie trochę jak zbawienie.

Z kościoła idę szybko do kolejnego, sześć przecznic dalej. W Janskerk, który zbudowano jeszcze wcześniej, bo w 1040 roku, opowieść snują dwie młode dziewczyny. Hiszpański duet Tarta Relena nie od razu sięga po mikrofony, akustyka kościoła jeszcze lepiej pozwala nieść się ich polifonicznym wokalizom. Kontralt Marty Torrelli i sopran Heleny Ros rezonują, dopełnione ornamentami w postaci syntezatorowych pasm albo subtelnych bitów. To wyprawa w czasie i przestrzeni. Śpiewają po grecku, katalońsku, hiszpańsku, po łacinie, czy w judeo-hiszpańskim Ladino. Mantryczna, wybuchająca w finale „Las Alamedas” to tekst Federico García Lorca z 1926 r.; „Nunc aperuit nobis” powstało na bazie słów poematu Hildegardy z Bingen, a „Safo” wywodzi się z VII wieku od greckiej poetki Safony z Lesbos. Tarta Relena brzmią jak wieszczki z przeszłości, ale gestykulacja i donośne zaśpiewy, nadają tekstom współczesnego charakteru. Wokal czasem jest liryczny i powściągliwy, czasem rozemocjonowany i porywczy. Wspaniały koncert.

Opowieść osnutą wokół utraty i żałoby na albumie „Vulture Prince” stworzyła Arooj Aftab. W Utrechcie gra w Grote Saal, ogromnej, amfiteatralnej przestrzeni na parterze TivoliVredenburg (o miejscu więcej za chwilę). Stoi w towarzystwie harfistki Maeve Gilchrist i kontrabasisty Petrosa Klampanisa – brzmią minimalistycznie, ale lirycznie. Punktem wyjścia jest materiał z płyty opowiadającej o stracie, odejściu jej brata, ale pakistańska wokalistka inspiruje się też twórczością sufickich poetów. Tekstowo jest ciężka, muzycznie cechuje ją lekkość, którą wzmacnia subtelne brzmienie instrumentów. Donośny głos Aftab niesie ze sobą melancholię, smutek, ale jednocześnie muzyka ma swój puls, dramaturgię, jest w niej coś ponadczasowego.

Zakorzeniony w opowieści o miejscu jest koncert Mari Kalkun. „Jestem z Estonii, południowej Estonii” podkreśla w połowie. Wizyta w czarnej sali Theater Kikker, położonego tuż nad jednym z wąskich kanałów, obudowanych knajpami, gęsto wypełnionymi ludźmi, to wyprawa poza aglomeracje, na wieś, blisko przyrody. W środku panuje cisza i mrok. Artystka gra na pianinie albo kannel, estońskiej odmianie bałtyckiej cytry. Jej lekkie folkowe piosenki prowadzą po meandrach Północy. Frapujący moment to ten, gdy gra „Mõtsavele mäng” (est. Gra Braci Lasu), jej opowieść zyskuje na niezwykłej intymności. Utwór opowiada o znaczeniu lasu w historii jej ojczyzny: można się w nim było skryć zarówno w czasie wojny, ale też podczas pandemii. Liryczna opowieść, zaśpiewana przy akompaniamencie jednego tylko instrumentu brzmi magicznie.

>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<

Le Guess Who? to lawirowanie między przestrzeniami. Centrum festiwalowe to TivoliVredenburg – architektoniczny gigant, w którym mieści się 5 sal koncertowych, rozmieszczonych na 7 piętrach. Może pomieścić ponad 5 tysięcy osób i trochę przypomina Harpę w Reykjaviku, ale jest tu bardziej przytulnie, z potencjałem na wspólne rozmowy przy stolikach i barach. Jeśli ma się czas pomiędzy koncertami. Kiedy festiwal powstał 14 lat temu, obiektu jeszcze nie było. Koncerty odbywały się tylko w okolicznych klubach, małych teatrach i kościołach. Teraz poza Tivoli pozostałych miejsc jest niemało – są położone stosunkowo blisko siebie, ale geografia weryfikuje możliwości tego, co chcę zobaczyć w programie. Reprezentacja jest z całego świata, organizatorzy nie silą się na prezentowanie wyhajpowanych zespołów, skrupulatnie budują program. Czasem grają tu ci, których nie ma nigdzie indziej. Kameralność i przekrój gatunkowy LGW przypomina mi All Tomorrow’s Parties, kiedy w ośrodkach Pontins, nadgryzionych duchem czasu, wszyscy gromadzili się w jednym miejscu, a zespoły stały na odległość wyciągnięcia ręki. Kolejne dni albo w całości spędzam w Tivoli albo biegam po mieście.

 „Piękna okładka, są na niej owoce – zepsute tak jak Brazylia” mówi w połowie koncertu w Janskerk Kiko Dinucci. Brazylijczyk gra materiał z „Rastilho”, jednej z najpiękniejszych płyt ubiegłego roku. Ciepłe gitarowe brzmienie samby niesie podskórny nerw, złość na świat, ma dzięki temu uniwersalną wymowę, czytelną nie tylko w jego rodzimym kraju. Gitarzyście towarzyszy Juçara Marçal: jej wokale nadają muzyce głębię i charakterność. Wykonują też utwory Metá Metá, który współtworzą i brazylijskiego piosenkarza Itamara Assumpção. Zagrane na otwarcie „Exu Odara” wzrusza, „Olodé” porywa siłą dwóch głosów, a finał w postaci „Vamos explodir” brzmi przejmująco. Intensywne żywiołowe partie na gitarze to moment, który zapamiętam na długo, jeden z najlepszych na festiwalu.

Podobnie jak wybuch muzyki Phila Elveruma, jednego z kuratorów Le Guess Who? Przed rokiem wydał album „Microphones in 2020”, odwołując się do historii swojego składu sprzed dwóch dekad. Trwająca trzy kwadranse płyta to wspomnieniowy strumień świadomości, muzyczny pamiętnik, czytelny przede wszystkim dla najbardziej zagorzałych fanów grupy. Na koncercie gra ją w całości, akompaniuje sobie na gitarze akustycznej, na elektrycznej gra Jay Blackinton. Na żywo przekonuje mnie o wiele bardziej: muzyczna mantra, szczera refleksja nad upływem czasu, opowiedziana na żywo, a nie za pomocą internetu, ma w sobie mocny przekaz. W pewnym momencie Elverum sięga po gitarę basową, majestatycznym gestem tnie powietrze gryfem, rezonując black-metalowym uderzeniem. Powtarza to dwukrotnie – niezwykły moment, którego wymiar na nagraniu wydaje się płaski, na żywo obezwładniający.

Zostańmy przy wątku gitarowym. Na akustycznej gitarze gra też Sessa, autor nie mniej pięknego albumu „Grandeza” sprzed roku. Liryczne odwołanie do tropikalii w sali Hertz wykonuje w towarzystwie dwuosobowego żeńskiego chóru i perkusisty. Nastrojowe, folkowe utwory mają swoją aurę, ale nie są przesłodzone. Sessa potrafi budować napięcie, ale też zagrać bardziej psychodelicznie, jak w opartym na crescendo finale „Tanto”.

Tak naprawdę typowo gitarowych koncertów w klasycznym składzie bas-gitara-perkusja-wokal nie widzę tu wcale. Inna sprawa, że artystów jest tylko, że każdy może stworzyć sobie swój własny festiwal. Kiedy oglądam relacje zdjęciowe z kolejnych dni, mam nadzieję, że jestem na innej imprezie: w tym cały urok ale i wartość LGW. Cieszy, że nie dominują tu zespoły z krajów anglosaskich, podział na centrum i egzotyzowane peryferia w zasadzie nie istnieje. Etran de L’Aïr, którzy grają w sali Pandora, wywodzą się z Północnego Nigru, ich koledzy po fachu to Bombino i Mdou Moctar. Transowy rytm, bluesowe melodie, które grają to jedno, ale czuję tego wieczoru minimalistyczny sznyt tria z Agadezu. Redukcja brzmienia gitar i perkusji w transowej formie czasem przypomina dokonania Lotto albo Nissenenmondai. Repetycja zagrań wciąga, wyzwala taniec pod sceną.

Daleko poza orbitą gitarowej muzyki jest duet Duma, którzy całkowicie wymykają się kategoriom. Grają grindcore, ale niełatwy do zaszufladkowania – industrialne, połamane ściany hałasu w mroku sali są świetnymi podwalinami dla piskliwego growlingu Martina Khanja. Bardzo oryginalny koncert w brzmieniu, ale i trochę teatralny w formie. Niemniej specyficzny, ale też wycofany jest performance Klein, która przedpremierowo prezentuje nowy materiał. Za barierkami, jakby była na manifestacji, tworzy elektroniczną powłokę, przeplataną brzmieniem gitar i basu w oparach dymu. Audiowizualna narracyjna opowieść działała jak film, ale niezbyt porywający. Sama niejednokrotnie sięga po telefon, jakby była znudzona. Może to dolegliwość pokoleniowa; nie potrafię się w to jednak wciągnąć. Podobny obojętny nastrój wywołuje we mnie Ana Roxanne, zbyt statyczna na ogromnej scenie teatru Stadsschouwburg, ale też Arushi Jain, która swoje syntezatorowe wstęgi snuje wokół indyjskich rag. Przekonuje za to Julián Mayorga, który na bazie cumbii tworzy dyskotekową zabawę. Bardziej klubową niż poczynania zasłużonych już w tej dziedzinie zespołów Eblisa Alvareza. Kolumbijczyk w ciasnej Sali klubu ECCO śpiewa sambę o mordercach albo piosenkę o kurczakach („ale nie takich prawdziwych” mówi ze sceny). Absurd miesza się tu z ciekawymi melodiami, tradycja Kolumbii z dyskotekowym vibem.

>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<

Le Guess Who? jest skrupulatnie planowany, ale zmiana restrykcji zmusza do improwizacji w logistyce wydarzenia. Holenderski rząd w piątek o 19 ogłasza częściowy lockdown obowiązujący od… soboty od 18. Organizatorzy szybko reagują i pozostałe dwa dni układają tak, by zmieścić się w wymaganiach. W niedzielę koncertów można słuchać do 21, ale tylko na siedząco. Niestety część zespołów nie zagra, ale to i tak ekwilibrystyka godna szacunku. Świetnie, że 14. edycję uda się doprowadzić do końca.

Tych koncertów, które są efektem improwizacji i spontaniczności, jest kilka. Jak w przypadku Irreversible Entanglements w sali Ronda. Zespół, który zawiązał się na uliczny protest, wydał właśnie trzecią płytę. Na scenie brzmią potężnie i koherentnie, nie odtwarzają utworów, ale snują swoją muzyczno-społeczną opowieść. Bazują na muzyce free i wzajemnym słuchaniu, gęstym groovie i frywolnych zawijasach dęciaków, symbiotycznej grze Keira Neuringera i Aquilesa Navarro. Zwłaszcza ten drugi daje genialny popis gry na trąbce, snuje fantastyczne wstęgi, budując koloryt muzyki zespołu. Luke Stewart prowadzi basowe linie, Tcheser Holmes uwalnia kaskady na perkusji, a przed nimi Camae Ayewa, znana jako Moor Mother, buduje narracyjną historię o dzisiejszej rzeczywistości. Jest niczym kaznodziejka, która wykrzykuje kolejne hasła i zdania w stronę publiczności. Muzyczna mozaika eksploduje, kwintet gra jakby wyrażał niezgodę na status quo. Są w kapitalnej formie.

Niekoniecznie dobrze wypada improwizacja na saksofon Matany Roberts, kuratorki części programu i skrzypaczki, Jessiki Moss. Jest dosyć chaotyczna, bez wyraźnego kierunku; to raczej testowanie niż wypracowanie wspólnej koncepcji. Od improwizacji zaczyna też Alabaster DePlume, rezydent festiwalu, który w ramach wynagrodzenia cięć programowych, ostatniego dnia gra trzy nieoczkiwane koncerty. W Stadsklooster, trzecim festiwalowym kościele, po zachodniej stronie dworca snuje uwodzące melodie na saksofonie, przeplatając je kaznodziejskimi tekstami. „Powiedzcie, co próbujemy osiągnąć?” pyta trochę siebie, trochę widzów. Ma to swój urok, a gdy dmie w saksofon, robi to, jakby palił fajkę. Towarzyszy mu grający na trąbce Chris Williams, ale magiczną aurę tego występu buduje głos Donny Thompson, który przetworzony przez efekty narasta i niesie się po sali. Wyjątkowe sakralne doświadczenie.

Ostatni koncert festiwalu, który chcę zobaczyć to Osees. Spóźniłem się na start, a kolejka do wejścia za szybko się nie przesuwa. Liczba miejsc jest ograniczona, bo ze względu na obostrzenia na widowni są tylko miejsca siedzące, które maksymalnie może zająć 1250 osób. W kolejce poznaję Loes i Fabiana, mieszkańców Utrechtu, którzy są już na którejś edycji festiwalu z rzędu. Opowiadają mi o mieście, tym jak impreza się zmieniała, zamiennie chodzimy po kolejne piwa. W pewnym momencie ochrona informuje, że więcej osób nie wpuszczą. Żałujemy, ale nie ma nic straconego – idziemy na piwo, dzielić się wrażeniami z ostatnich czterech dni. W końcu, po czterech dniach nieustannego biegania, jest moment na przerwę i podsumowania. Sprawna organizacja, poczucie bezpieczeństwa (na imprezę mogą wejść tylko posiadacze paszportów covidowych), ale i eklektyczny program, który zbiera mieszankę oryginalnych twórców, często pomijanych w mediach muzycznych. Przede wszystkim jednak mi Le Guess Who? przypomniał mi, że festiwal muzyczny – do której to formy zdążyłem się przez ostatnie lata zdystansować – dobrze ułożony i skomponowany, może mieć w sobie moc. I snuć fascynującą opowieść – nie tylko o muzyce, ale i dzisiejszym świecie.

Jako jeden z niewielu organizowanych w pandemii festiwali Le Guess Who? kończy się zwycięstwem w tych niełatwych czasach. Sprawny organizacyjnie, ze zróżnicowanym programem i odczarowuje pozytywnie to, jak można rozumieć współcześnie festiwal.

>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<